Już zapomniałam jak ciężko jest mówić komuś o mojej chorobie. Przedstawić przebieg, obecne samopoczucie, leki. Dalej czuję się wtedy… obco. Jak trędowata.
Wizyty w ZUSie, udowadnianie, że nadal potrzebuję wsparcia, są dla mnie w pewnym sensie upokarzające. Oczywiście, za lata opłacania składek zasiłek należy mi się jak psu buda, ale nie zmienia to faktu, że komisja lekarska ocenia, czy jestem wystarczająco chora, czy może nie i tylko udaję. Obym tylko nie spotkała tego samego lekarza orzecznika, bo nie ręczę za siebie.
Kolejna śmierć w rodzinie skłania do refleksji. Pamiętam, jak przed naszym ślubem byłam z K. i mamą na pogrzebie męża kuzynki, byli małżeństwem kilka lat, on zmarł na raka, młody chłopak. Pamiętam, że widząc ją w żałobie zastanawiałam się czy na pewno chcę brać ślub i w razie w przeżywać coś tak strasznego. Teraz, na pogrzebie osoby, która z żoną przeżyła ponad 50 lat myślę, że wspólne życie jest trochę fajniejsze, niż samotność i nieprzeżywanie niczego.
Terapeutka zaleciła mi, że każdą czynność mam rozpatrywać pod kątem „co JA będę z tego miała?”. Nie jest łatwo, bo muszę myśleć o sobie, czego nigdy nie robiłam.